czwartek, 22 marca 2012

Country wedding

Szukalismy miejsc prawdziwych, nieskażonych turystycznym kiczem, wręcz obnażonych, a przez to często nas denerwujących.
Ruili, miasteczko, gdzie przez dwa miesiące pracowaliśmy, statystując w chińskim filmie wojennym jest położone na południu Chin tuż przy granicy z Birmą. Mieszanina kultur, tradycji kulinarnych, obyczajów... ludzie zagubieni, zapomnieni przez resztę świata, jakby poszukujący własnej tożsamości.
Mieliśmy dużo wolnego czasu, więc wychodziliśmy często rano z hotelu i szliśmy przed siebie, poza granice miasta, w przestrzenie coraz bardziej dzikie, intygujące i bezludne.
Tego dnia wyszliśmy z hotelu przed wschodem słońca aby złapać jeszcze miekkie światło, bez planu, bez mapy, z aparatami.








Dotarliśmy po kilku godzinach marszu do jeziora, które otaczał busz i gdzieniegdzie widoczne z daleka skupiska chat i tam zatrzymaliśmy się  w jednej z maleńkich wiosek, złożonej z kilku domostw i dziedzińca po środku gdzie zostaliśmy zaproszeni na wiejskie wesele.
To było spotkanie jakby z dwoma różnymi etapami wtajemniczenia.
Najpierw były przygotowania do wesela, spotkanie z kobietą z wioski, i jej emocje związane ze śmiercią męża, pokazywanie zdjęć, rozmowy w języku werbalnym. Były toasty z ojcem pana młodego, który nie dotrwał już do wesela. Był obiad.






















Powrót do hotelu, czekanie na wieczór.

Po kilku godzinach odpoczynku, złapaliśmy stopa na wesele.









Potrawy tłuste, mało wykwintne a ludzie bardzo otwarci.
Były rozmowy, toasty i coraz więcej procentów w głowie...
Bez magii, tradycyjnych obrzędów, tylko stara dobra, komunistyczna popijawa z przekąską.
Nie dla turystów a dla nich samych.
Nic nadzwyczajnego...
Dlatego zrobiliśmy te zdjęcia...